Jesteś tutaj

Obóz Alpy - Austria, Szwajcaria, Liechtenstein

2012
Lipiec
13
piątek
Data:
piątek, Lipiec 13, 2012 - 00:00 do sobota, Lipiec 21, 2012 - 00:00
Organizatorzy:

Nad organizacją obozu poza Polską i Słowacją zastanawiałem się od dłuższego czasu. W końcu w tym roku postanowiłem stawić czoła temu wyzwaniu. Przez pierwszą połowę roku kompletowała się ekipa, która ostatecznie liczyła 11 osób, z czego tylko 3 członków Klubu (kto wie, może od grudnia przybędzie kandydatów). Plany były dosyć ambitne – 7 wysokich gór w ciągu 7 dni pobytu w górach.

Po wielu tygodniach oczekiwania, nareszcie nadszedł nie-pechowy piątek, 13 lipca. O godz. 2200  zebraliśmy się całą grupą w Chybach, gdzie dokładnie zapakowaliśmy naszego busa z przyczepką i naszą terenówkę.

Wkońcu jedziemy w góry!

Czekała nas długa droga (ok. 1.100 km) do Liechtensteinu. Podróż wydłużyła się jeszcze, dzięki niefortunnemu wypadkowi na autostradzie w Niemczech i 3,5-godzinnym korku tamże… Niedługą przerwę zafundowano nam również na granicy Austrii i Liechtensteinu – najwyraźniej grupa turystów górskich z Polski jest podejrzana, zatem celnicy musieli nas skontrolować. Ostatecznie, krótko przed 18 dojechaliśmy do naszego celu – campingu Mittagspitze w miejscowości Triesen. Szybkie rozbicie 3 namiotów, obiadokolacja, krótkie rozmowy i zmęczeni wszyscy poszliśmy spać. Pogoda niestety nie nastrajała do optymizmu… wszędzie chmury i co jakiś czas średnio intensywne opady.

Poranek 15 lipca zasadniczo nie różnił się od dnia poprzedniego. Nisko wisząca podstawa chmur demobilizowała grupę. Zdecydowaliśmy się jednak podjechać 1000m wyżej, do miejscowości Malbun, gdzie słabe promienie słoneczne delikatnie próbowały ominąć gęstą pokrywę chmurną. Po przyjeździe chwilę nam zajęło zorientowanie się którędy prowadzi nasz szlak, który ostatecznie znaleźliśmy i nim ruszyliśmy w górę. Po chwili przestało padać, chmury nadal wisiały nad nami, jednak jakby było ich trochę mniej.

Jak na pierwszy dzień, tempo mieliśmy dosyć dobre, dlatego szybciej niż pokazywały tabliczki czasowe doszliśmy do schroniska Pfälzerhütte, położonego na wysokości 2108m.

Gdy tylko usiedliśmy, poczuliśmy jak na dworze jest zimno (ok. 5°C). Temperatura skutecznie skróciła nasz odpoczynek i ruszyliśmy dalej w górę. Początkowo łatwą ścieżką, jednak potem pojawiły się pola śnieżne, nieprzyjemne piargi, co w spółce z gęstymi chmurami lekko utrudniało wędrówkę. Jednak, żądni gór, po niecałej godzinie wszyscy stanęliśmy na szczycie NAAFKOPFU – 2570m (ruszaliśmy z 1600m, więc jak na pierwszy dzień po długiej podróży, całkiem spore podejście).

Niestety nie zostaliśmy uraczeni widokami z tego granicznego wierzchołka (leży na trójstyku granic Austrii, Liechtensteinu i Szwajcarii).  Po sesji zdjęciowej i posiłku zaczęliśmy zejście. Po drodze pojawiały się już skrawki nieba, a widoki stawały się coraz rozleglejsze. W schronisku zdecydowaliśmy nie wracać tą samą drogą, tylko poszliśmy piękną granią przez szczyt AUGSTENBERG – 2370m.

Po blisko 8 godzinach wędrówki doszliśmy do samochodów, skąd już tylko szybko na camping. To szybko lekko się wydłużyło, ponieważ, tym razem grupa polskich turystów zainspirowała miejscową policję do kontroli. Nie znaleźli jednak u nas broni, narkotyków itp. i niezadowoleni puścili nas wolno.

Kolejny dzień poświęcony był na przetransportowanie się do Szwajcarii, na camping w Silvaplanie. Droga pozornie niedługa – 130km – zajęła nam ponad pół dnia. Najpierw odbyły się poszukiwania gazu do terenówki – nieskuteczne, następnie postój w słynnym Davos. Jednak najwięcej czasu zajął nam podjazd na przełęcz Flüelapass (2380m), a Davos położone jest na wysokości 1600m). Z kilkoma przerwami udało nam się wjechać na najwyższy punkt całej trasy. Okazało się, że zjazd nie był ani trochę łatwiejszy. Na szczęście doświadczeni kierowcy i dobre hamulce pozwolili nam bezpiecznie dojechać do celu, bardzo urokliwie położonego nad jeziorem Silvaplana.

Następnego dnia podjechaliśmy niedaleko, pod dolną stację kolejki na Diavolezzę. Oczywiście zdecydowaliśmy się nie wjeżdżać, tylko wchodzić. Bardzo ładnie poprowadzoną, szeroką drogą, doszliśmy do jeziora Diavolezza. Przypominało ono typowe tatrzańskie stawy. Z każdym metrem wyżej, widoki się poprawiały. Na szczęście, już drugi dzień z rzędu, pogoda nam sprzyjała i widoczność była niemalże idealna. Powyżej jeziorka, lekko skalistym terenem zaczęliśmy szybciej nabierać wysokości. Nasz pierwszy cel – Diavolezza była łatwo rozpoznawalna, dzięki górnej stacji kolejki. Krok za krokiem, doszliśmy w końcu do grani Diavolezzy. Tam zszokował nas absolutnie oszałamiający widok na grupę Piz Bernina. Potężne szczyty około 4000m, niemalże całkowicie pokryte śniegiem. Dla takich chwil warto się męczyć i chodzić po górach.

Jeszcze kilkanaście minut granią i doszliśmy do restauracji na DIAVOLEZZY - 2973 m. O budynku tym słyszeliśmy od Klubowiczów, którzy byli tutaj 17 lat wcześniej. Opowiadali o słynnych lustrach weneckich zamiast okien w restauracji. Przez te lata nic się nie zmieniło – lustra jak były, tak są. Sprawiają one niesamowite wrażenie. Stojąc do nich tyłem patrzy się na piękne, ośnieżone szczyty, odwracając się natomiast ku oknom, widzimy te same góry w odbiciu lustrzanym! Długa sesja fotograficzna, krótki posiłek i ruszyliśmy dalej.

Godzinna wędrówka łatwą ścieżką (niektóre przewodniki określają ja jako – typową dla dzieci, co jest jednak lekkim nadużyciem) i osiągnęliśmy nasz pierwszy trzytysięcznik! MUNT PERS 3207m był dla wielu rekordem wysokości. Specyficzne położenie wierzchołka sprawia, że zdecydowanie warto go zdobyć, żeby móc podziwiać te widoki z pięknym, podręcznikowym jęzorem lodowca Montseratch na czele. Pogoda pozwoliła nam na długą kontemplację widoków i odpoczynek.

Po około godzinie rozpoczęliśmy zejście, niestety tą samą drogą. Ponownie spędziliśmy 9 godzin w górach i wróciliśmy na camping.

Trudno było uwierzyć, ale prognozy zapowiadały jeszcze lepszą pogodę. Rzeczywiście kolejnego ranka nie sposób było znaleźć choćby jedną małą chmurkę na niebie. Dlatego pełni sił i wigoru pojechaliśmy do Pontresiny, gdzie zostawiliśmy samochody i skąd udaliśmy się w kierunku Piz Languard. Na podejściu robiliśmy częste przerwy fotograficzno-widokowe – nic dziwnego, pogoda cały czas nas rozpieszczała. Po parogodzinnym marszu dotarliśmy do cudownie położonego schroniska Georgy's-Hütte, na wysokości aż 3202m! Z tarasu rozpościerał się przepiękny widok. Gdyby nie świadomość jeszcze piękniejszej panoramy ze szczytu, najpewniej byśmy w ogóle się nie ruszyli w górę. Od schroniska krótkie podejście, z elementami łatwej wspinaczki (łatwiej niż na Kościelec), doprowadziło nas na kolejny rekord obozu – PIZ LANGUARD 3262m! Dookolna panorama, sięgająca lekko po 200km w każdą stronę, z pewnością na każdym zrobi wrażenie. Po długiej przerwie zaczęliśmy schodzić, po drodze zdziwienie w nas sprawił mały samolot przelatujący niedaleko pod naszymi nogami. Wtedy poczuliśmy jak wysoko jesteśmy.

Po drodze kolejny postój w schronisku i zejście w pobliżu jeziora Lej Languard do Pontresiny. Na kolejne dni, niestety prognozy mniej optymistyczne…

Po zdobyciu Piz Languard, nadszedł czas na kolejną przeprowadzkę, tym razem do Sölden. Tym razem podróż poszła wyjątkowo sprawnie, dlatego już wczesnym popołudniem mieliśmy rozbite namioty i mogliśmy pójść do „centrum”. Mnie osobiście ten kurort najbardziej się podobał, szczególnie, typowe domy tyrolskie z pięknymi kwiatami na balkonach. Kolejne dwa dni mieliśmy spędzić w wyższych górach. Planowany był Kreuzspitze 3455m oraz Similaun 3606m. Prognozy przewidywały jednak deszcze i burze. Wieczorem podjęliśmy decyzję, że ostateczną decyzję podejmiemy wcześnie rano.

Ranek niestety przywitał nas gęstymi chmurami i brakiem nadziei na poprawę. Dodając do tego prognozy z kilku niezależnych źródeł, zmuszeni byliśmy odłożyć kolejne 2 góry na następne wyjazdy. Zdecydowaliśmy się jednak podjechać do Vent i podejść do schroniska Martin-Busch-Hütte. Po drodze wielkie zaskoczenie – niebieskie niebo i tylko część grzbietów zasłonięta chmurami. Lekka konsternacja, czy aby na pewno słusznie postąpiliśmy. Szlak do schroniska wiódł szeroką, bardzo długą doliną Niedertal. Po wcześniejszych wędrówkach, tego dnia tempo mieliśmy bardzo szybkie, dzięki czemu do schroniska doszliśmy dużo szybciej niż przewidują przewodniki. Na tarasie zrobiliśmy nasz ostatni popas wysoko w górach (2503m). Według prognoz miało padać, a my bez koszulek się opalaliśmy. Przez chwilę żałowaliśmy, że nie poszliśmy wyżej. Jednak schodząc już do samochodów, pokrywa chmur się powiększyła, usłyszeliśmy kilka grzmotów. Dobrze, że byliśmy tylko w dolinie, a nie w okolicach grani szczytowej. W Sölden padał już regularny, ciągły deszcz.

Całą noc nic się nie zmieniało. Dlatego rano, jedyną słuszną decyzją było pożegnanie gór i ruszenie w kierunku Polski. Po drodze wjechaliśmy jeszcze do Garmisch-Partenkirchen, gdzie pospacerowaliśmy wokół skoczni Große Olympiaschanze. Obóz zakończyliśmy o 3 w nocy, ponownie w Chybach.

Reasumując, jesteśmy zadowoleni z wyjazdu. W ciągu tygodnia przejechaliśmy przeszło 2500km, weszliśmy na 5 wysokich gór i mogliśmy podziwiać niepowtarzalne widoki. Lekki niedosyt pozostał jedynie z powodu rezygnacji z Kreuzspitze i Similaun.

Jesteśmy jednak pewni, że za rok tam wrócimy, w lepszej pogodzie i staniemy na obu tych wierzchołkach i nie tylko!

opis: Mikołaj Majewski